White Bay (zatoka na wyspie Jost Van Dyke, Brytyjskie Wyspy Dziewicze) – to tu stoimy już ponad miesiąc i końca nie widać 🙂

Po pierwszych 5 dniach 24-godzinnej kwarantanny (przełom marca i kwietnia), potem 3 dniach luzu na zrobienie zakupów – ogłoszono kolejne 2 tygodnie siedzenia w domu, bez możliwości wychodzenia gdziekolwiek. W międzyczasie pojawiły się 2 nowe przypadki zachorowań na koronawirusa, w tym jeden śmiertelny, tak więc władze przedłużyły “curfew” o następny tydzień (wciąż zamknięte sklepy i apteki itd.).

Przedwczoraj dowiedzieliśmy się o przedłużeniu “curfew” o następne 2 tygodnie, ale zapowiedziano też pewnego rodzaju rozluźnienie owego stanu wyjątkowego. Otóż w godzinach od 06:00 rano do 13:00 po południu do dnia 11.05 można wychodzić z domów, robić zakupy, ćwiczyć, chodzić na spacery… Po tej godzinie znów wszystko będzie zamknięte, a obywatele / rezydenci / turyści – mają przykazane siedzieć w domach / hotelach / na jachtach, aż do rana (rano czyli o wschodzie słońca, tutaj dzień zaczyna się o wschodzie słońca o 0600 rano, a “kończy” ok. 18:00, o zachodzie).

Co dla nas oznacza rozluźniona sytuacja…?

Możemy w końcu zejść na plażę!!!

W związku z czym, pierwszą rzeczą, jaką zrobiliśmy dziś rano tuż po obudzeniu się… było… => popłynięcie na plażę 🙂 Pobiegaliśmy, pozbieraliśmy muszelki, a przed barem “Soggy Dollar” (z którego kamerki nas widać na żywo) napisaliśmy na piasku dużą literę “R” i strzałkę, że ten jacht, co widać, to my 🙂 Pomachaliśmy do wszystkich, a Karol przesłał nam później zdjęcia. Dziękujemy!

Na plaże schodzić możemy rano. Możemy też już popłynąć po zakupy pontonem do następnej zatoki Great Harbour, ale żeglować pomiędzy wyspami – dalej nie możemy 🙁 No cóż…

Zatoka jest piękna, to prawda: bialutka plaża z palmami, czysta woda, płaszczki i tarpuny pod jachtem, żółwi coraz więcej, a jednego dnia podpłynęły do nas nawet delfiny! Ależ to był cudny widok – mama delfin, tata delfin i maleństwo… Uwielbiamy delfiny!

Widok z naszego jachtu na plażę w zatoce White Bay

A miejscowi ludzie?? – są wspaniali!

Kiedy po 2 tygodniach kwarantanny z zamkniętymi sklepami ogłoszono kolejny tydzień bez możliwości doprowiantowania się – lokalesi skrzyknęli się dla nas w 2 wielkie torby jedzenia. Każdy dołożył coś od siebie i dostaliśmy mnóstwo potrzebnych rzeczy. Stwierdzili, że podzielą się z nami tym, co mają, bo martwią się o nas, wiedzą, że nie mamy jak zrobić zakupów, a widzą małe dzieci na pokładzie i chcieliby, żeby nam tu dobrze było. Tak samo zachowała się współwłaścicielka baru Corsair z zatoki Great Harbour. Rzeczy przywiózł nam na plaże sam policjant! (nie mogliśmy wówczas popłynąć nawet do zatoki obok). To był cudowny gest!

Dostaliśmy mąkę, ryż, olej, cebulę, ziemniaki, pomidory (które dawno już się skończyły), kaszki dla niemowlaków (których smak Ania przypomniała sobie i teraz codziennie zajada z wielką rozkoszą), dostaliśmy też soki, makarony, sosy w puszcze, soję, owoce (jabłka uwielbia Staś, a Ania papaję, wiec dla każdego coś pysznego :-)), płatki śniadaniowe, jajka, mleko… – wszystko, co przydaje się na co dzień w każdym domu. Następnego dnia rano też zamachali mieszkańcy z plaży i stwierdzili, że na pewno przydałaby się nam jeszcze jakieś smakołyki. Dostaliśmy więc chipsy, orzeszki, znowu soki. Kolejnego dnia Renita (już jesteśmy dobrymi znajomymi 😉 upiekła babeczki i ciasto bananowe (niby że dla dzieci, ale wszyscy posmakowaliśmy oczywiście :-), i co drugi dzień podrzuca nam papaję.

Renita ma dwójkę dzieci, które urodziły się na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, a teraz mieszkają w Bostonie i nie ma jak ich odwiedzić. Ma wielką nadzieję, że jeżeli ktokolwiek z jej bliskich znajdzie się w podobnej sytuacji, jak my – to znajdą się dobrzy i pomocni ludzie. Odpowiedziałam jej wtedy, że my, żeglarze – też wychodzimy z podobnego założenia. Nigdy nie wiadomo kiedy nam będzie potrzebna pomoc… pomagajmy więc, kiedy możemy!

Dary od mieszkańców zatoki White Bay

Od razu przypomina mi się historia sprzed 15 laty, kiedy płynęłyśmy z Babe z Panamy na Wyspy Galapagos (s/y Mantra Asia, Damskie Regaty Dookoła Świata). Płynęłyśmy wówczas w dwa 8,5-metrowe jachty, po 2 baby na każdym. Organizator rejsu uparł się, żebyśmy nie brały zapasu paliwa (“bo tyle co mamy na pewno nam wystarczy”), co oczywiście jest bardzo słabym pomysłem w obliczu kilkusetmilowego przelotu z Panamy na Galapagos. (Nie mówiąc już o braku zgody na zakup zapasowej kotwicy, gdzie na Pacyfiku bardzo często staje się na 2 kotwicach jednocześnie, a my miałyśmy tylko po jednej, ach długo by opowiadać :-)) My z Babe na szczęście wzięłyśmy zapas paliwa do kilku 5-litrowych butelek, ale załoga drugiego jachtu jeszcze wtedy stosowała się do zaleceń organizatora i dodatkowego paliwa – nie wzięła.

Po przepłynięciu równika, zbliżając się do Wysp Galapagos – wiatr przestał kompletnie wiać, prąd był coraz silniejszy, a paliwa było coraz mniej…. Dziewczyny oddaliły się od nas na kilkanaście mil (w końcu regaty :-), ledwo miałyśmy kontakt przez UKF-kę. Ostatnią wiadomość, jaką odebrałyśmy, dotyczyła ich aktualnej pozycji geograficznej i informacji, że nie mają wystarczającej ilości paliwa, żeby dopłynąć do portu, a za chwilę wysiądą jeszcze akumulatory (silnik był jedynym źródłem ładowania) i w związku z tym padnie cała elektronika. Nie będzie łączności… Nam wystarczyłoby paliwa do portu, ale miałyśmy za mało, żeby popłynąć po pomoc do dziewczyn i je zaholować. Sytuacja była poważna. Postanowiłyśmy zawołać o ratunek przez radio kogokolwiek, kogo zobaczymy na horyzoncie. Była już noc… a … tam nikt po nocach nie pływał… prawie…

Babe przetłumaczyła na hiszpański naszą wiadomość i próbowałyśmy swych sił w różnych językach (na Galapagos po angielsku jest bardzo ciężko z kimkolwiek się porozumieć, króluje hiszpański). W końcu dojrzałyśmy jakieś światełko poruszającego się statku na horyzoncie. Kapitan odebrał nasze wołanie i odpowiedział… Stanął w dryfie niedaleko nas, zwodował swój ponton, wytoczył 2 beczki paliwa i przywiózł nam na jacht. To samo uczynił dla drugiego jachtu (który był już prawie 20 Mil morskich od nas). Wspaniała postawa! Okazało się, że był to statek wycieczkowy. Kapitan specjalnie dla nas zmienił kurs, stracił kilka godzin ze swojego planu rejsu, ale stwierdził że to nic, nieważne. Ważne że mógł pomóc i to zrobił i był z tego powodu bardzo dumny. Pieniędzy żadnych nie chciał. Oddałyśmy mu w porcie puste beczki po paliwie i zostałyśmy jeszcze zaproszone na jego statek na uroczystą kolację…

I inna historia… tym razem nam udało się komuś pomóc… – uratowaliśmy człowiekowi życie! Było to już wiele lat temu, na Bałtyku, w maju, kiedy sezon żeglarski się dopiero zaczyna i niewiele żagli widać było na wodzie. Wracaliśmy “Wodnikiem II” z Karlskrony do Gdyni, zaczynało się już ściemniać. Płynął niedaleko nas jakiś mały jacht. Po którymś zwrocie zauważyliśmy, że fok na tym jachcie się łopocze. Wzięliśmy lornetkę… i ….ktoś macha zza tegoż jachtu… z wody… Poza nami nie było żadnych innych jednostek w pobliżu… Szybko zrzuciliśmy żagle, uruchomiliśmy silnik i podpłynęliśmy bliżej. Okazało się, że Szwed o wadze ok. 120 kg żeglował sam, większa fala nim rzuciła i wypadł za burtę. Nie był w stanie sam wejść na pokład (jacht z wysoką burtą), a w Bałtyku o tej porze roku woda jest jeszcze bardzo zimna… Dobrze że miał rozłożoną life – linę dookoła jachtu, w którą był wczepiony i nas niedaleko… Inaczej pewnie nie udałoby się go odnaleźć…
3 chłopa z naszej załogi próbowało go wyciągnąć… łatwo nie było, ale w końcu się udało! Facet miał już sine usta i kłopot z mówieniem… Ogrzaliśmy go, jacht wzięliśmy na hol i zaczęliśmy wracać w stronę Karlskrony, skąd pochodził. Zawiadomiliśmy Swedish Coast – Guard, który niebawem podpłynął, spisał zeznania i przejął Szweda wraz z jego jachtem, a my zaczęliśmy kontynuować rejs do Gdyni. Po ok. 40 min wywołano nas przez radio. Był to znowu Swedish Coast – Guard z wiadomością dla nas: “(…) s/y Wodnik II, informujemy że człowiek, którego wyciągnęliście z wody – jest już bezpieczny w swoim domu. Uratowaliście mu życie! Dziękujemy! (…)” Byliśmy tacy dumni… Nigdy nie zapomnę tej akcji…

Pomagajmy więc, kiedy możemy i miejmy nadzieję, że i nam przyjdą z pomocą, kiedy zajdzie taka potrzeba!

Dziękujemy więc bardzo – mieszkańcy z White Bay! Czujemy się tu na prawdę bezpieczni i zaopiekowani i można by powiedzieć wręcz, że zadomowieni 🙂

Kategorie: FotoKaraiby

2 Komentarze

Ryszard Wróblewski · 3 maja 2020 o 0832

brawo dla odważ nych rodziców …i pewnie utrzymujących się w ryzach dzieci….

Renata Marciniak · 3 maja 2020 o 2045

dobrzy i normalni ludzie przyciągają dobrych i normalnych ludzi. Takie prawo natury. Trzymajcie się!!! Naprawdę wszystko będzie dobrze i Wasze wszystkie marzenia spełnią się. Zobaczycie sami.

Odpowiedz na „Renata MarciniakAnuluj pisanie odpowiedzi

%d bloggers like this: